Translate

środa, 3 grudnia 2014

Orzeł



Był niczym nicość, mrok był jego bratem, nierozpoznawalność siostrą... a śmierć towarzyszką. Nigdy się nie ujawniał, choć był i obserwował. Zawsze wiedział gdzie szukać, lecz nigdy nie pytał. Ścigał, dorywał i zabijał, jak mu kazano. Był... zabójcą doskonałym, nigdy nie darował nikomu... A nazywał się..
    Miasto spowite było w gęstym mroku, choć dopiero teraz dało się wyczuć, iż miasto w pełni żyje. W Wenecji trwał w najlepsze coroczny karnawał, gdzie ludzie od zmierzchu do świtu pili wino, tańczyli i śpiewali, póki sam Bóg Snu nie zmorzył ich do zaśnięcia pod stołem.
Nie wszyscy jednak z tego korzystali. Na wysokiej wieży, ponad placem, stał mężczyzna. Długie, kruczoczarne włosy spięte w kuc, drobna bródka - być może dopiero kilkudniowa - okalająca podbródek. Bystre, zielone oczy, spoglądające surowo na otaczający świat. Muskularme ciało, ale też niezbyt niskie, był wysoki. Odziane w dziwaczną szatę, pod płaszczem ukryta szabla, parę noży. Pokazuje swój majestat, pragnąc niby chwały.
- Tam jesteś... - mruknął, rzucając na głowę głęboki kaptur, idealnie przypasowany do szaty, któr chwilę potem okrył głębszym cieniem pół jego twarzy.
Ugiął lekko nogi, potem wyskoczył, niby to orzeł, niby jaskółka...
Leciał w dół, prost do stogu siana. Gdy wylądował, nic nie było wiadome. Nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał. Nim ktokolwiek zdążyłby się obrócić, mężczyzna już dawno znikł. Biegł alejkami, teraz pustymi, kierując swe kroki do portu.
Omijał sprawnie każdego napotkanego pijaczynę, przeskakiwał nad przeszkodami bez najmniejszego wysiłku, jakby niczym na mistycznych skrzydłach orła uniósł się wysoko, ponad ziemie, nie zwarzając na grawitację.
Jest! Port pojawił się już na horyzoncie. Mężczyzna odbił się prędko od ziemi, łapiąc się parapetu. Szybko chwycił nogami jakąś podporę, potem... odbił się.
Pojawił się na drugim dachu, wysoko nad uliczkami. Strzepnął kurz z szaty.
- Motłoch...  - rzucił pod nosem, rozpędzając się i biegnąc wzdłuż krawędzi do końca. Tam, znów się wybił, tym razem lądując główką do wody. Zanurzył się głęboko, mknąc niczym delfin ku statkowi.

Jego głowa wynurzyła się z cichym szelestem, zimny wiatr przefrunął nad nim, dając o sobie znać..
Chwycił się pierwszej lepszej podpory, szybko się podciągając. Wisiał już w pełnej okazałości na sterburcie statku.
W spinaczce przystopował dopiero, gdy na pokładzie powyżej usłyszał kroki. Straż, no jasne. Przecież tak ważna osobistość, bez popleczników, podnóżków, "piesków" nigdzie się nie ruszy. Nigdy nie wybierze się na przechadzkę, gdy jego lizodupy nie będą mu towarzyszyć.
Według zabójcy, doskonale postępował. Zachowywał ostrożność, jak przystało na ludzi z jego pozycją. Nie mniej jednak, było to dość... przeszkadzające.
Nasłuchiwał.
Na pokładzie była kłótnia, dość ostra...
- Pod pokład, dziwko, już! - męski głos rozdarł się po całym pokładzie.
- Ko..kochanie!
- Pokład! - raz jeszcze dało się słyszeć ryk.
Teraz! Wykorzysta to, zakradnie się na pokład i go dorwie.
Mężczyzna paroma zwinnymi ruchami wbił się na górę, zaraz za jednym ze straży. Nim się spostrzegł, miał skręcony kark i leżał martwy.. Zabójca mknął dalej, znów dorywając kolejnego, skręcając mu kark.
- Alarm! - ktoś krzyknął - Morderca na pokładzie!
Chwilę potem cały pokład był na nogach, wszyscy stanęli przed kajutą kapitana, rozglądając się bacznie.
Nie zrobiło to na nim wielkiej uwagi, tylko rozbawiło. Jeśli myśleli, że mieli z nim szanse, mylili się.. i to grubo.
Wyszedł spowity mrokiem zza masztu, uśmiechając się mrocznie.
- Odejdź! - ryknął kapitan, szybko mykając do swej komnaty. On jednak nie odszedł. Wyciągnął swoje noże, potem sprawnymi ruchami zabił dwóch ludzi. Teraz szabelka...

Brzęk metalu ustał dopiero po pięciu minutach, jego cel był ukryty. Wyszedł jednak sprawdzić co i jak, przekonany że to morderce zabito. Jak strasznie się mylił.
Zaraz po jego wyjściu, zostało mu przyłożone ostrze do gardła, zabójca ściągnął kaptur i spojrzał mu w oczy.
- Nie, błagam... - łkał grubasek.
- Bractwa się nie zdradza, Ori, wiesz o tym... - mruknął do niego, podrzynając gardło. Martwe ciało padło na ziemie, chwilę potem umarło w konwulsjach.
    Jeden padł, zostało dwóch. Został wysłany na mord, tego mordu zamierzał dokonać. Bractwo nigdy nie wybacza, a on jest ich bronią. Jest osobą gotową na śmierć za ideały..
Szykowało się naprawdę DŁUGIE polowanie, z którego zrezygnować nie zamierzał...

sobota, 15 listopada 2014

Inne blogi

Z racji, iż nie chce zaśmiecać całego bloga opowieściami które będą się wlokły i wlokły... postanowiłem stworzyć sobie nowy zamysł. Każdą powieść, która będzie miała rozdziały - będę wrzucał na osobny blog. Link do tego bloga podam oczywiście poniżej, w tym wpisie, byście mieli łatwiejszy dostęp :3

Ciau!

sobota, 18 października 2014

Librium

Nie wielu pamięta tamte straszne wakacje. Nic w tym dziwnego, większość nie żyje. Ci jednak, którzy przeżyli, obecne milczą, bojąc się tego, co nadejdzie po tym, jak zdradzą..
Część wyjechała, reszta została. Ja jestem z tych drugich. Zostałem, by wspomagać tych pozostałych. Tylko ja im zostałem, inni się odwrócili...
    Opowiem wam jednakże tą historię, nawet jeśli czeka mnie śmierć. Chce, by pamiętano, że nie zginęliśmy na marne.
Nasza opowiastka zaczęła się przed pięciu laty, na wakacjach 2010 roku. Jestem osobą która często spotykała się ze swoją paczką, która liczyła AŻ dziesięć osób. Cristian, Pauline, Karoline, Angeline, Brad, Kate, Michael, Andriej - który był Polakiem jak ja - Alex i właśnie ja, Kamil. Przed dwoma miesiącami ostatni z nas przekroczył limit osiemnastu lat. Postanowiliśmy więc, że wyjedziemy na wakacje do starej willi, czterdzieści kilometrów na zachód od naszej mieściny. Dom należał do wujka Cristiana, który przed paroma miesiącami gdzieś wyjechał. Willa więc stała pusta,  czekając aż ktoś ją zasiedli. Skorzystaliśmy z okazji, dlatego tez, gdy wybił ostatni dzwonek, wsiedliśmy do samochodów i wyjechaliśmy. Szykowała się naprawdę dobra impreza. Szkoda, że tylko szykowała..
***
Do willi dojechaliśmy pod wieczór. Dom był ogromny! Dziesięć pokoi na dole, kolejnych dziesięć na piętrze. Basen na tyle, duży taras, luksus wręcz! Wszyscy się rozbiegliśmy po piętrze, zajmując pokoje. Nikomu nie chciało się spać na dole, na parterze. Tam mieszkali tylko słąbi, jak to zwykli mówić..
Mój pokój był na końcu korytarza. Gdy tam pierwszy raz zawitałem, zaniemówiłem. Był ogromny, ale dobrze zagospodarowany. Mimo dużej ilości różnorakich mebli, oraz wielkiego, delikatnego w dotyku łoża, on się nie zmniejszał.
"Mhm.. Będzie gdzie spać, hihi" - tak wtedy pomyślałem. Skąd miałem wiedzieć, że tą noc spędzę na czym innym, niżeli spanie?
Zawołano mnie na ognisko, więc rzuciłem szybko torbę i zbiegłem na parter. Paczka już tam czekała, chyba tylko na mnie. Nie wyłapałem bowiem, by kogoś innego nie było.
- No co jest, idziemy się bawić! - zachęciłem ich gromkim okrzykiem, wypadając wręcz przez drzwi na taras.
Ruszyli oczywiście za mną, dzięki czemu chwilę potem wszyscy byliśmy na małej polance, gdzie z ogółu paliło się ognicho.
To wtedy pierwszy raz poczułem to coś. Jakby ktoś mnie obserwował. I to bacznie, tak bez przerwy.. Teraz, jak o tym myślę, to chyba widziałem parę oczu pomiędzy krzakami na wschód od nas. Nie wiem, naprawdę nie wiem czy to prawda. Jeśli tak, oznaczałoby to, że już wtedy on nas... Nie, nie powiem wam teraz. Musicie pierw usłyszeć wszystko po kolei, od początku..
Uczucie to minęło po paru minutach, więc raźno ruszyłem za resztą. Nie zwracałem uwagi na mętlik w głowie, zrzuciłem to na przemęczenie podróżą. Myliłem się.
Ognisko zostało szybko rozpalone. Przynieśliśmy wódkę, piwo oraz parę przekąsek. Byliśmy pełnoletni, nie musieliśmy się w niczym chamować.
Wygodnie się rozsiedliśmy, otwierając każdemu piwo i zaczynając pogawędkę..
***
Wieczór mijał bardzo szybko. Zlatywało nam na piciu, jedzeniu oraz gawędzeniu. Czyli wieczór, jaki sobie wymarzyliśmy.
Niektórzy z nas, byli jednak już zmęczeni. Byłem jednym z nich, toteż zebraliśmy się małą grupką i chwiejnie wróciliśmy do willi. Wbiłem ostrożnie do swojego pokoju, gdzie.. zamarłem. Widziałem tam jakąś wysoką postać, która w ręce trzymała ogromny topór. Spoglądała na mnie. Zamrugałem, ona jednak nie chciała zniknąć.
-Co jest? - Kate złamała mnie za ramie..
Odwróciłem się do niej, potem znów na pokój. Postaci już nie było.
- Nic, nic... Przewidziało mi się.. - odparłem niepewny. Może zbyt dużo alkoholu?
Ona tylko mruknęła, ciągnąć mnie do łóżka. Ruszyłem bez większego oporu, by już kilkanaście minut później, zabawiać się z nią.
***
Nad ranem usłyszałem krzyk, lecz nie zwróciłem na to większej uwagi. Przytuliłem się do nagiej Kat, zasypiając w jej objęciach.
- Kamil, kurwa! Wstawaj! - rozległ się krzyk Andrieja, który z impntem wpadł do pokoju.
Kate nadal naga, z ręką pomiędzy nogami, szybko schowała się pod kołdrę.
- Mich... Michael zginął! - momentalnie na tą informacje otworzyłem oczy, wyskakując z łóżka i ubierając się.
- Co?! - z krzykiem wręcz, wybiegłem z pokoju.
Cały dom był pusty, wszyscy już zdążyli pójść w stronę ogniska. Tylko ja zostałem jeden, sam. Pobiegłem za Andriejem, chcąc dowiedzieć się, co się stało...
***
Wszyscy tam byli, gdzie wczoraj paliliśmy ognisko. Staliśmy nad nim, płacząc i tuląc się.
Dobiegłem zmachany, nie wiedząc co zobaczę.
Wszyscy, co do jednego płakali, nawet ja. Michael leżał pode mną, spalony aż do kości. Twarz jego w grymasie przeogromnego strachu, spoglądała na każdego z osobna.
- Jak zginął? - zapytałem, gdy w końcu udało mi się jakoś pozbierać.
- Musiał wpaść do ogniska.. On miał je wczoraj gasić... - zapłakana Angelika, odparła z trudem spoglądając na ciało. M. był jej chłopakiem.
Wszyscy spojrzeliśmy po sobie. Ta wersja była przekonująca, jednak... każdy z nas zwrócił uwagę na to, że miał parę ran na głowie.. Jakby został ogłuszony, potem dopiero wrzucony do ogniska. Miałem dziwne przeczucia.
Wolałem o nich jednak nie mówić, to nie było pewne..
- Co robimy? - zapytałem w końcu
- Chowamy go i wyjeżdżamy. Nie chce tu więcej być.. - odparł beznamiętnie Cristian.
Więc... Było wszystko jasne. Wzięliśmy się do roboty. Przenieśliśmy ostrożnie ciało, wykopaliśmy także dół. Zajęło nam to jednak większość czasu, a nie chcieliśmy jechać na noc. Byliśmy także zmęczeni.. Rozeszliśmy się więc po pokojach, by odpocząć. Zbiórka była ustawiona na dziesiątą rano, wtedy też mieliśmy wyjechać. Nie wiedziałem, że ta decyzja mogła kosztować nas życia kolejnych osób.
***
Kate obudziło w nocy skrzypienie podłogi w jej pokoju. Ostrożnie otworzyła oczy, zerkając. Była świadkiem, jak ktoś wychodzi z jej pokoju. Z początku, myślała że to któryś z chłopaków. Ale? Tak późno? Wszyscy już spali, to nie mógł być żaden z paczki.
Serce zaczęło jej szybciej walić, strach ogarnął większość jej ciała.
Narzuciła powolutku coś na swoje ciało, po czym delikatnie pokuśtykała do drzwi. Uchyliła je delikatnie, szybko skacząc na korytarz.
Wszędzie panował nieprzenikniony mrok. No.. prawie wszędzie. Na końcu korytarza, świecił się mały punkcik. Ono.. się ruszało! Ktoś tam szedł, trzymał w łapie najwyraźniej świecie, która miała mu posłużyć na oświetlenie.
- Meh... Nie róbcie sobie jaj, chłopaki... - warknęła do siebie, nasuwając okrycie jeszcze bardziej. Nie miała na sobie nic innego, tylko to ją chroniło przed zimnem. Dlatego też, trząsła się jak opętana, gdy przemierzała ciemny korytarz.
Zwiększyła tępo kroków, chcąc dogonić podejrzaną personę. Jeszcze pięć, jeszcze dwa! Wyszła z rogu, trafiając prost na czekającego na nią mężczyznę...
***
Obudziłem się pierwszy, nie słyszałem bowiem, by ktoś z innych się gdzieś pałętał. Wstałem, na szybko się ubrałem i zszedłem do kuchni.
Miałem rację, nikt jeszcze nie wstał. Wyciągnąłem więc parę jaj, oliwę i patelnie.
Wylałem ją na patelnie, rozbiłem jajka i zacząłem smażyć. Domownicy zaczęli się budzić, a przed wyruszeniem trzeba coś zjeść..
Pierwszy zszedł Cristian, potem Pauline, Alex, Andriej, Angeline i Brad. Nie było Kate, jak i Karoline.
- A te gdzie? - zapytał Alex, na co spojrzałem na niego pytająco.
- Pewnie śpią, dajcie się im wyspać. Do wyjazdu jeszcze dwie i pół godziny, a te przez pół nocy chodziły po domu i się nabijały.
- Aha... - odparłem z cichym śmiechem, nakładając jajecznice na talerz kolegom i zasiadając do stołu. - Czekaj... Powiedziałeś, że co robiły...? - zwróciłem natychmiast uwagę na słowa przyjaciela.
- No.. Chodziły... - wyjąkał, zdając sobie momentalne sprawę z tego, co właśnie sam powiedział. Wszyscy jak oparzeni odskoczyli od stołu, migiem pędząc do ich pokoju. Ja także..
Drzwi otworzyły się z hukiem, część z nas wparowała do pokoju Kate. Nie było jej.
- Musimy ją znaleźć, szybko! - płakałem wręcz, a gdy usłyszałem krzyk tamtej grupy, zamarłem.
Nie mogłem się jednak załamać. Musiałem ją odnaleźć.. Musiałem! Pewna sprawa jednak, roztrzaskała moją duszę na małe kawałeczki...
Pobiegliśmy bowiem do pokoju Karoline, gdzie krzyknęli przed chwilą inni.
To, co tam zobaczyłem.. Masakra. Dziewczyna była przybita gwoździami do ściany, rozpruta jak nędzne zwierze. Flaki spływały jej z brzucha.
Nad nią.. widniał napis... "To nie koniec dzieciaki, to początek..."
***
Karoline także w nocy zbudziła się na dźwięk kroków, jednakże nie w swoim pokoju, a na korytarzu. Nie zastanawiała się długo, myślała bowiem że koledzy skaczą z pokoi do pokoi. Nie ubierając się nawet zbytnio, wstała spokojnie z łóżka i w samej bieliźnie skierowała swe kroki w stronę drzwi. Chwyciła klamkę i otworzyła drzwi...
Stał w nich on, ten który nie należał do ich paczki. Uderzył ją w brzuch, potem z kolanka uderzył w twarz. Gdy kobieta padła obolała na ziemie, rozebrał się od pasa w dół i ją zgwałcił. Szybko, mocno.. Bez litości, nie cierpiał litości..
Gdy skończył, dziewczyna ledwo żyła.. Chwycił ją wtedy, podniósł do ściany.. Wyciągnął z torby maszynkę z gwoździami, po czym przybił.. Ręka, druga. Noga, druga noga.. Potem głowa.
Na sam koniec rozciął jej brzuch, by flaki wypłynęły na wierzch.
- Słodka z Ciebie dziwka była... - mruknął do jej ucha, gdy ostatni dech wyleciał z ciała tejże kobiety..
***
Poszukiwania trwały w najlepsze. Chociaż Karoline zginęła, mieliśmy nadzieje że chociaż Kate jeszcze nie umarła. Wszyscy, co do jednego żywego, biegali po posesji. Osobno, nie dali rady. Wróciliśmy pod drzwi, gdzie mieliśmy zacząć szukać razem. Wtedy.. Odnaleźliśmy nowy ślad. Na ziemi, pod jednym z drzew, dojrzeliśmy szlafrok. Podbiegłem pierwszy.
- To jej! - wydarłem się wręcz, patrząc na boki jak opętany. Nigdzie jej nie było, niestety..
W końcu, tak nagle.. wpadłem na pomysł, o którym całkowicie zapomniałem. Zadzwonię!
Wyciągnąłem fona, wybrałem jej numer i... Poczułem krople na głowie. Spojrzałem w górę, na piękną koronę drzewa i.. zamarłem. Tam, wśród tych wszystkich gałęzi, wisiała moja dziewczyna. Rozszarpana, podziurawiona, wisiała na gałęzi. Przerażający widok...
Pamiętam, co wtedy czułem.. Wielki ból, uczucie pustki, niewyobrażalną bezsilność.
Zaślepiła mnie chęć zemsty, chciałem zabić tego, który jest za to odpowiedzialny. Byłem gotowy na wszystko.
- Znajdę Cię, zabije i dam psom na pożarcie! - darłem się, zalany krwią dziewczyny, jak i swoimi łzami.
- Uciekajmy! - namawiał nas Brad. Przyjaciele chwycili mnie, po czym pobiegliśmy w stronę samochodów.
***
Większość aut była rozwalona, zostały tylko dwa. Musieliśmy się jakoś zebrać. Brad, Alex i Cristian skoczyli do aut, próbując je odpalić. Reszta obserwowała teren.
Wtedy.. Pojawił się on. Potężnej budowy mężczyzna, w starej masce z drewna, ogolony na łyso. Patrzył na nas morderczym wzrokiem, przez te swoje otworki. Wymierzył szybko swoją mini-kuszą w nas, strzelając do Andrieja. Dwa bełty wtopiły się w klatę chłopaka, uśmiercając go raz na zawsze.
Nie mieliśmy szans, musieliśmy uciekać czym prędzej.. No... Może przynajmniej oni, ja chciałem się zemścić.
Jest! Auta zostały odpalone, dziewczyny odjechały, Alex... On czekał niedaleko bramy na mnie, chociaż wiedział że pewnie już nie wrócę.
Ja natomiast uciekałem. Unikałem jego strzał, chciałem jak najdłużej przeżyć.. Może dlatego chwyciłem wtedy ten kamień, cisnąc nim w niego. Trafiłem w maskę, ta się złamała i... ukazała jego oblicze. To był wuj Cristiana! Szybko zrobiłem zdjęcie, po czym szybko uciekłem... Alex już miał odjeżdżać, gdy z impentem wryłem się w drzwi i siadłem do środka.
- Jedź! - rozkazałem.. Z piskiem opon odjechaliśmy, zostawiając tego psychopatę na tyle..
    Do normalnej cywilizacji dotarliśmy niedługo potem, wyczerpani ostatnimi wydarzeniami. Wszyscy rozeszliśmy się po domach, nie chcieliśmy o tym póki co rozmawiać.. Pokazałem im jedynie zdjęcie tego oprawcy i obiecałem, że zgłoszę to na policję.. Nie zgłosiłem. Wiedziałem, że i tak go nie złapią.
Nasze życie nie wróciło już do normy. Tydzień po tamtych wydarzeniach, Angelika i Pauline zabiły się, a Cristian stracił poczytalność. Alex i Brad wyjechali z mieściny do Nowego Yorku, gdzie prowadzali razem cukiernie. Potem, według moich danych, zostali zabici w napadzie. Z żyjących, zostałem ja i Cristian.. który obecnie przesiaduje w zakładzie psychiatrycznym. Często go odwiedzam, opowiadam o świecie. On jednak mało się odzywa.. Ma traumę.
Teraz, gdy poznaliście tą historię.. mam nadzieje że będziecie myśleć, gdzie wybieracie się na wakacje. A teraz... Żegnam was. Słysze bowiem otwieranie drzwi, mój oprawca przybył...
***
Uf! To tylko Ojciec, z roboty wrócił. Ale.. czekajcie... Mój Ojciec nie żyje od przeszło piętnastu lat.. O nie...
***
Zaniepokojeni sąsiedzi wezwali policję. Od paru minut dało się słyszeć bowiem krzyk w domu obok, a gdy ustal - zauważyli rosłego mężczyznę, który osłonięty drewnianą maską uciekł z miejsca zdarzenia.
Gdy wezwany oddział przybył na miejsce, znaleziono martwego chłopaka, rozprutego i przybitego do ściany. Nad nim widniał napis.. "To dopiero... początek"

środa, 20 sierpnia 2014

Niemieckie Sekrety

Hej! Miło że się przysiadłeś, nie mam z kim porozmawiać. Chciałbym Ci opowiedzieć pewną historię, historię która zatrząsła prawie całą wyższą sferą Rosyjką. Nie opowiem Ci jej jednakże teraz, pierw chce, byś się o mnie dowiedział jak najwięcej. Nazywam się Vasil i przed półtora roku, służyłem w Armii Rosyjskiej. Tamtego dnia, parę tygodni - być może nawet miesięcy - po zdobyciu Krymu przez Putina, nasze wojsko było dość ostro traktowane. Codzienne treningi, bez odpoczynku... Małe racje żywnościowe. Nasz kraj szykował się do otwartej wojny, jakby nie bał się odwetu ze strony innych państw. Prawdę mówiąc, nawet się nie dziwię. Mieliśmy wtedy wiele bomb atomowych, wymierzonych w najważniejsze kraje. Niemcy, Szwecja, Polska, USA. Wszyscy oni mogli zginąć w przeciągu parunastu minut. Jednakże naszego prezydenta coś powstrzymało. Właśnie o tym chce Ci opowiedzieć..

Wszystko zaczęło się tamtego feralnego dnia. Był piękny, piątkowy - a także wakacyjny - poranek. Ah.. weekend, czyż nie jest wymarzoną rzeczą? Nie. Nie w wojsku. Na najbliższe "wolne" dni, mieliśmy zaplanowane ćwiczenia polegające na odbijaniu bazy. Niby nic wielkiego, choć w głębi duszy wszyscy czuliśmy, że to ma nas do czegoś przygotować.
Po skromnym śniadaniu - bo raptem dwie kromki chleba i trochę soku - wezwano nas wszystkich na plac. Tam, dowódca naszej bazy - Major Sasha Szewczenko wygłosił przemówienie.
- Słuchać, wy pieprzone sukinkoty! Ten trening, to wasz ostatni w tym miesiącu. Jeśli odbijecie tą bazę, nasza drużyna zostanie wcielona w główny płat wojska - rozległ się śmiech zadowolenia. Pamiętam ten śmiech, z lekka mnie przerażał - Nasz prezydent, towarzysz Putin chce, by atak wyglądał jak najbardziej realistycznie. Dlatego wysłał tam mały oddział. Macie odbić bazę, nie zważając na straty! - dodał po chwili. Wszyscy siedzieliśmy cicho, jednakże każdy z nas cieszył się i bał. Dziwne, prawda? Chcieliśmy się trochę rozerwać od tych rutynowych treningów.. Ale dręczyło nas, czemu szkolą nas w odbijaniu baz? Czyżby towarzysz Putin planował jakieś akcje? To nas dręczyło, lecz cóż.. Na wojnie i w miłości nie ma litości.
***
Dwie godziny po przemówieniu, uzbrojeni w karabiny, latarki, noże i inne bajery wsiedliśmy do ciężarówek. Nasze koszary liczyły ponad setkę osób, dlatego też podzielono nas pięć oddziałów. Każdy z nich miał zdobyć inną bazę, każdy miał innego dowódcę. Ja trafiłem pod dowódcę mojego kolegi, Wanii Szolczkowiela.
Ja siadłem za kierownicą, on obok mnie, a kolejna dwudziestka osób na tył. Powoli ruszyliśmy do miejsca, gdzie mieliśmy przeprowadzić akcje. Chryste, gdybym wiedział, że to się tak potoczy. Zabiłbym majora bez mrugnięcia oka...

Oo! Widzę, że Cię zainteresowałem, inaczej nie siedziałbyś tutaj. A więc chcesz słuchać dalej? Dobrze, słuchaj...

Trzy godziny zajęły mi, bym dojechał z oddziałem do miejsca zbiórki. Tam, wyskakując z ciężarówki, zaniemówiłem. To nie była zwykła baza, o nie. To był obóz pełny ludzi, z Niemiecką flagą powiewającą nad głowami..

- Co tu się dzieje?! - krzyknąłem wręcz. Nie wyobrażasz sobie, jakie było moje zdziwienie. Niemcy, gdy tylko nas zobaczyli, otworzyli ogień, tworząc klin przed wejściem. Jakby nie chcieli nas tam wpuścić.. No cóż, nie mieliśmy wielkiego wyboru. Wyrżnęliśmy wszystkich, którzy blokowali wejście. Ci, którzy uciekli do środka - przeżyli.
- Dawać bazukę... - zaśmiał się mój przyjaciel. Spojrzałem na niego, jakby z żalem w oczach. Ale podałem mu tą broń, on tylko podziękował po czym wystrzelił w drzwi. Pocisk wysadził wejście, zabijając najpewniej większość tam przebywających.
Nasi ludzie szybko wparowali do kompleksu, całego go przeszukując. Nie było tam nic dziwnego, ale.. Jeden z żołnierzy nadepnął na klapkę, powodując odsunięcie się klapy na ziemi.
- Cóż to? - zapytałem. Mroźny wiatr powiał z podłogi, aż ciarki przeszły po plecach. Wymierzyliśmy karabiny w dziurę, spodziewając się jakiś zwierząt. Nie było nikogo..
- Schodzimy - stwierdził mój "dowódca"
- Nie! Ja tam nie schodzę, nawet pod groźbą śmierci... - zaprzeczyłem. Ostatnie co pamiętam, to uderzenie w skroń.
***
Obudziłem się jakiś czas potem, ciężko mi stwierdzić dokładnie kiedy. Spowodował to fakt, iż słyszałem krzyk swoich towarzyszy, którzy jak oparzeni wyskoczyli z dziury i pobiegli do ciężarówki. Też to zrobiłem, bo przyznam.. wystraszyłem się. Siadłem za kierownicą, z piskiem odjeżdżając. Moi towarzysze nie odzywali się, tylko płakali. Nie chcieli powiedzieć niczego, to mnie martwiło. Ale stwierdziłem, że nie będę naciskał. Żałuje, że tego nie zrobiłem...

Następnego dnia, cały garnizon obchodził żałobę. Wszyscy z mojego oddziału, wszystkie "Tygrysy" - bo tak nas zwano - popełniły samobójstwo w nocy. Prosto.. lufa w łeb i puf!
Zostałem tylko ja, cały dzień prawdę mówiąc płacząc.
Musiałem się jednakże pozbierać! Musiałem! Wsiadłem na motor, jadąc do bazy ze wczorajszych treningów. Uzbrojony w karabin, berette, magnuma, oraz trzy noże, spokojnym krokiem zszedłem w dół, w nieprzeniknioną ciemność.
Już od wejścia słyszałem jęki, lecz wmawiałem sobie, że to tylko moja wyobraźnia. Byłem w końcu załamany.. Lecz prawdziwa tragedia dopiero nadciągała.
***
Oh, czemu ja tam poszedłem? Moja wędrówka trwała dobre trzydzieści minut, gdy w końcu dotarłem do dużych, metalowych drzwi. Otworzyłem je i... zwymiotowałem! Wszędzie tam była krew, na środku wbity pal, wraz z ciałami moich przyjaciół. Właśnie, przyjaciele! Przecież oni się postrzelili! A tu?! Ich flaki wisiały na ściane, oni sami byli przebici palem.. Odrażający widok..
To nie był jednakże koniec. Pomieszczenie było także wypełnione maszynami, do eksperymentów. Chyba pochodziły jeszcze z drugiej Wojny Światowej. I te żarówki.. zaczęły migotać! Nie! Światło zgasło, mnie ogarnął całkowity mrok. Usłyszałem szmer, potem jęki..
Schowałem się w kącie, czekając na cud.. Nie nadszedł. Gdy światło się zapaliło, miałem rozpruty brzuch, a moi przyjaciele jedli mi wnętrzności...
Widze, że mi nie wierzysz.. Nie dziwie Ci się, w końcu siedzę przed tobą. Ale podaj rękę, nie bój się..
Oh, ale cieplutka! Nie bój się, wsadzę ją teraz do marynarki, dobrze? Mhm.. Czujesz to, twarde, co nie? To mój kręgosłup.

piątek, 25 lipca 2014

Życie poza życiem.. Historia miłości po śmierci..

Gdzieś tam, w odmętach starego świata, jechał jeździec. Był on niezwykle przystojny, niezwykle umięśniony.. Pędząc na swym białym rumaku, na ratunek księżniczce... Iście piękny, wzruszający widok...
- Kurwa, szybciej to bydle nie potrafi jechać?! - rozległ się nagle krzyk. Wszystko wróciło do normy, jeźdźcem był baron, nie aż taki piękny jak w baśniach. Wielka szrama przechodziła przez jego twarz, kara za ostatnie grzechy..
Z pleców zwisał mu dwuręczny miecz, przy biodrach miał dwa kolejne ostrza, jednoręczne. No i oczywiście, ostatni miecz - dwuręczny - przy koniu. Obładowany, niczym na wojnę, pędził ku Dworowi swej pani...
- Spokojnie, Kruku.. - rozkazał swemu koniowi, gdy zajechał pod bramy.. Zszedł z konia, prowadząc już na spokojnie swe bydle ku drzwiom. W końcu, zaszedł tam, gdzie musiał. Obszedł dwór, szukając cmentarza. Gdy go w końcu odnalazł, odnalazł swą panią.
- Pani, musimy porozmawiać... - rozległ się głos, budzący postrach w nieumarłych.


- Witaj Kuzynie, przed czym chcesz mnie ostrzec. Dobrze wiem co się stanie, duszę uwięzione w tym swiecie również przewidują przyszłość, a Ty.. Ty w tym momencie narazasz swoje życie - wstała z nagrobka i podeszła do kuzyna - Mój syn nie żyje a ja nie widzę więcej sensu zostania w tym królestwie , nie boje się śmierci w końcu pojednam się z rodziną tylko... - zaczęła patrząc na Saira - jest jedna rzecz o którą chciałabym Cię prosić.


- O co? - zapytał, spoglądając na Cesarzową. Rynsztunek obciął mu barki, jednakże po to był...


- Weź to
- wyciągnęła rękę i podała mu sztylet z rubinową rękojeścią - zniszcz mój kostur oraz diadem i - wzieła głeboki oddech - pozwól mi rzucić na Ciebie urok

- Urok? Co chcesz zrobić, pani? - zapytał, biorąc sztylet. Nie czuł strachu. Tak, dawniej by go poczuł.. Jednakże, po tym, jak stał się władcą twierdzy umarłych, po śmierci swojego pupila.. także nic nie trzymało go w tym królestwie, stracił resztki człowieczeństwa. Sztylet schował za pas, odebrał od Szanti diadem oraz kostur. Jedynym wyjściem na zniszczenia tych rzeczy, to zniszczenie ich źródła... Kryształ, brylant.. Cokolwiek by to nie było, było ważne... Diadem odłożył na kamień, chwytając kostur. Drugą ręką, wyciągnął sztylet, szykując się do zadania tego ciosu. Ciosu, który nie był wymierzony w ciało, lecz coś innego. Ta rzecz, która za chwile miała być zniszczona, była dość potężna...
Ostrze dotknęło kryształu, z taką mocą, iż pękł, tracąc moc. Ta uleciała, tracąc swe właściwości, kryształ zmatowiał.
- Jeszcze diadem... - mruknął, odrzucając resztki poprzedniego zniszczenia. Nadal czekał na słowa cesarzowej, być może jej ostatnie... Ale wykonywał też swoją pracę. Uderzył tym razem w kryształ (?) w diademie, niszcząc go.
W ten sposób, zniszczono dwa potężne artefakty...


- Dobrze wiec, najtrudniejsze przed tobą. Sztylet ktory dostałeś jest w mojej rodzinie od pokoleń, nie jedno życie zostało nim odebrane - spojrzałą sentymentalnie na sztylet w dłoni Saira - chce byś odebrał mi nim życie. Jestem w swoim dworze i własnie tu chce umrzeć, wracając do swojego świata i moich matek oraz rodziny oraz syna i Arthena - mowiąc to zaszkliły się jej oczy - ułatwię Ci to rzucając na ciebie urok, pożniej możesz odebrać sobie sam życie lub życ tu dalej kuzynie jednakże armia którą Ci dałam oraz cała moja magia i istoty które stworzyłam jak i całe Wiatry znikną


Zszokowany, smutny, oraz troszkę zdesperowany, podszedł do swej kuzynki. Przytulił się do niej, szepcząc te ostatnie słowa "Żegnaj, piękna...", po czym delikatnie, acz stanowczo wbił jej ostrze gdzieś w brzuch... Odsunął się momentalnie, jednakże musiał ją złapać. Gdy jej piękne, nadal młode ciało upadało, złapał, po czym głowę położył na płycie nagrobkowej.
- To nasza ostatnia wizyta, kuzynie... - szepnęła, umierając.
Gdy ostatni płomyk życia wyszedł z jej ciała, cały plac, jak patrząc od bramy, to końca cmentarza - zasiał się różami. Wszędzie wyskoczyły te piękne kwiaty, równie piękne jak ona sama...
Natomiast zdruzgotany Sairo odpiął miecz dwuręczny z pleców, po czym wyciągnął te jednoręczniaki...
- Módlcie się za nami wszystkimi, bracia i siostry... - krzyknął wręcz, gdy dwa ostrza przeszyły go na wylot. Jedna w brzuch, druga w serce...
Upadł na ziemie, świat mu się zamazał... Dwa życia odeszły z tej znienawidzonej ziemi, do osobnych jak dla nich królestw.. Szanti, do krain swej rodziny, do syna i Arthena, a Sairo to sal, gdzie wieczne swe życie miał spędzić na balandze. Krainy, wypełnione kurtyzanami, wszelkiego rodzaju napitkami i ziołem.. Raj dla każdego, kto przez całe życie tylko chędożyć mógł...



Dwa ciała leżały na ziemi, dawno już opuszczone przez swych właścicieli. Gdzieś w odległych krainach siedziała samotna dziewczyna, dawniej cesarzowa. Patrzyła w dal, jak jej dziecko, mały Drake bawi się z Arthenem. 
Był piękny dzień, słońce - choć znajdowała się w innym świecie - prażyło niemiłosiernie. Czekał ją pracowity dzień, bardzo pracowity... Szanti bowiem nie pamiętała, jak wraz z swym kuzynem popełniła to wspaniałe samobójstwo. 
Jej synek, skakał teraz wraz ze swym opiekunem - Arthemem po polanie, niczym dwa zajączki...


Rzeczywistość wróciła do normalności, pod dwór zajechał Kamiliusz Rahl. Czuł, że coś się stanie, chciał to sprawdzić... Zaszedł za dwór, spoglądając na ciała
- On... Oni są.. martwi.. - zapłakał. Z Barona sterczały dwa ostrza, z Cesarzowej nie sterczało nic. Młody Rahl podniósł sztylet leżący koło Sairo, wbijając sobie nóż w serce... Kolejne życie upadło, kolejna dusza upaść miała.. Ale czy aby na pewno?


- Zdrowie każdej dziwki! - krzyknął baron, popijając już dziesiąty kufel. Siedział przy wielkim stole, wraz z swymi towarzyszami młodzieńczych lat. Martinez, Lister, Ozzy, Eructo.. Wszyscy tutaj byli, wszyscy popijali miód.
- Pijemy za naszą młodość za płynący jak wino czas.
Wyzwolił piekło płomienia wkoło i puścił cesarza w las.
Hej to za cesarza co tępy jak but! Brama zniszczona ogień pali twe włości nie znamy litości!
Prawda że niegdyś byłeś cesarzem, lecz brak Ci mimo to rozumu.
Wtem cesarz "mocarny" podniósł swą dupe, hej za cesarza co w mózgu ma strupy.
Hej za Morgana, chuj i mu w dupe, i yormunda co liże im chuje

Wszyscy razem zaśpiewali, wychlali resztki, po czym rzucili się do bójki, jak to mieli w zwyczaju.
- Michaelu... Ty popierdolony kutasie.. Oby Cię rzyć matki dorwała!


Kamiliusz obudził się, będąc już na wozie. Obok niego stał Sigbad, lizodup Morgana.
- Uleczyliśmy Cię, nie chcemy Cię stracić.. - mruknął, jakby zalotnie.
- Pierdol się... - wyjękał młody mężczyzna, wbijając mu nóż w dupę...


Mały Drake wrócił z Arthenem do dworu Szanti, niosąc go na ramionach.
- Mamo, mamo! Wujek Arthen zabrał mnie na polankę! Tam były zajączki, krówki i inne zwierzątka! - roześmiał się swym pięknym, dziecięcym głosikiem. Z jej oka ściekła samotna, radosna łza.
- Synku, ciesze się twoim szczęściem... - uśmiechnęła się, jej kruczoczarne włosy ruszyły się wraz z wiatrem..
- Zaprowadzę go do pokoju, kochana. Gdy wrócę, napijemy się... - uśmiechnął się, puszczając zalotne oczko. Wziął brzdąca na barana, ruszając swym powolnym krokiem do komnat...
Miał wrócić, to zrobił.. Przyniósł najlepsze wino, dwa szkła i rozstawił je przed swą panią. Nalał do obu, chwytając kielich.. Spojrzał jej w oczy, w oczy tak pięknie błyszczące. W oczy, które miały już niedługo się zmienić...


Zastępy byłych umarłych wojowników lało się po mordach, jak przystało na prawdziwych chędożonych w trzy dziury barbarzyńców.
Jeden drugiem oko wybijał, trzeci robił kołowrotek, po raz któryś tnąc swego następnego przeciwnika.
Sairo natomiast balował gdzieś tam wraz z dziewkami, pijąc w umór.
Gdy jednak jedną z jego pań porwano, wyciągnął swe dwa ostrza, szybko pokonując wrogów.
- Nie ma pierdolenia, one są moje! - zaśmiał się, uderzając raz jeszcze w niego...
Wtem rozległ się grzmot, niebo przeszyła błyskawica... Światy zaczęły się mieszać...


- Co Cię trapi, kochanie? - rozległ się głos mężczyzny, rozchodzący się po salonie.
- Nic, najdroższy... - odpowiedziała, lecz to prawda nie była...
- Przecież widzę, że kłamiesz... Proszę, podziel się swoimi myślami... - poprosił, siadając koło niej. Objął ją, masując ramię.
- To ta błyskawica... Poczułam coś strasznego, coś tak okropnego, że sami bogowie tego nie okiełznają... - odparła, ocierając łzy.
- Spokojnie, to nie jest prawda.. Jesteśmy w tej krainie całkowicie bezpieczni, wraz z całą twą rodziną... - uśmiechnął się, składając słodki pocałunek na jej krwistoczerwonych ustach. Uległa mu, dlatego też pięć minut później znajdowali się w sypialni, pieszcząc swe ciała.
- Mamo! - rozległ się krzyk Drake'a. Szanti jak oparzona odskoczyła do ukochanego, ubrała się i pobiegła do syna. Ten leżał spocony na łóżku.
- Co się stało?! - wpadł Arthen z mieczem do pokoju. Niebieskie szafiry zalśniły w oczach smoka na rękojeści.
- Miałem zły sen... Kogoś widziałem... - rozpłakał się.
- Nie bój się, śpij dziecię me.. - ucałowała go w czoło, przykrywając. Pogłaskała go raz jeszcze, po czym ruszyła ku drzwiom. Tam raz jeszcze się obejrzała..
Cień objął cały pokój, przejmując formę Grosa, starożytnego wojownika, kogoś kto powinien leżeć w innej części świata...
Mrok chwycił dziecko, po czym rozpłynął się. Arthen wraz z swą kochanką wybiegli na dwór, w poszukiwaniu małego Drake'a.. Jedyne co znaleźli, to ślady krwi prowadzące do krypt...


 Sairo wraz ze swoimi znajomymi podróżował po salach. Gdzieś tu, czuć było potężną magię...
Uzbrojeni w miecze, topory, sztylety i łuki, przemierzali bezkresne pomieszczenia..
W końcu, znaleźli cel swej krótkiej podróży.
- Wyrwa... - stwierdził, w przypływie inteligencji Mart.
- Zostawiamy to.. Wracamy do balangi... - zaśmiał się Sairo, odwracając się.. Usłyszał wtem krzyk Drake'a, oraz płacz Szanti... Odwrócił się momentalnie, rozbiegając się i skacząc...
Pojawił się w innej części królestw poza życiowych... A wraz z nim, cała jego paczka....


Szanti chwyciła za kostur, Arthem wyciągnął stary rodzinny miecz. Musieli uratować Drake'a, musieli uratować jej małego chłopczyka...
Wyszli z dworu, ona ubrana w czarną niczym bezkresność szatę, on ubrany podobnie, acz inaczej. Długi płaszcz, stary rodzinny miecz z czarnymi szafirem na rękojeści..
Ruszyli po śladach krwi, do krypty rodowej. Stare Kamienne drzwi nawet nie drgnęły.
Wtem wyłożyła ręce przed siebie, wypowiedziała jakieś dziwne słowa. Jak nie jebnęło, drzwi poszły w mak..
- Idziemy.. - powiedziała, nie ukazując żadnych uczuć. Z pewnym krokiem schodziła coraz głębiej, do zapomnianej od lat krypty. Mrok ogarniał coraz bardziej ciało Cesarzowej, jak i jej ukochanego... W końcu, Cień panujący w tym świecie, ogarnął wszystko w okół..
Bum! Pochodnie na raz zapaliły się, ukazując zakrwawioną ścieżkę do dalszych części.
Kolejne kamienne drzwi poszły w trzask, gdy wściekła już Szanti przechodziła przez korytarze.
- Aaa! - rozległ się krzyk Drake'a, przechodząc przez wszystkie ściany. Kochankowie obejrzeli się na siebie, po czym biegiem ruszyli zlokalizować dźwięk.

Krzyk rozchodził się jeszcze długo, tak samo długo szukali jego dźwięku...

Gdy w końcu odnaleźli chłopaka, ten nagi leżał na stole, nie odzywając się...
Arthen szybko wziął do na ramię, po czym wybiegli poza ów pomieszczenie..
Wszystkie pochodnie zgasły, gdy tylko je minięto... Para wraz z synem wybiegła na dwór, trafiając prost pod kusze strażników LaValleta. Bowiem do tego świata, zawitam Michael, wraz z swymi ludźmi.. Morgan, Skinner, Loras, Sabrina, Irina.. Wszyscy tu byli, wraz z całą armią...
Wtem, nastąpił grzmot...


Przed Szanti oraz jej kochankiem stanął Sairo, wyposażony w długi, dwuręczny miecz. Spojrzał krzywo na wszystkich tam zebranych, po czym splunął.
- Ile to czasu, LaVallete? Dwa, trzy lata? - zapytał, mierząc do niego ostrzem.
- Ponad trzy... - stwierdził LaVallete - Oddaj Szanti, Arthena oraz Drake'a, to puszcze Cię.. Może.. - zaśmiał się, niczym małe dziecko które po raz pierwszy posmakowało cukierka.
Wtedy też, Szanti zdała sobie sprawę, kto przed nią stoi. Ten odwrócił się do niej, uśmiechając się
- Na mój znak, uciekaj z nimi... - dał jej znać. Odwrócił się do Michaela, wraz z całą ekipą.
- Wiesz, że nie masz z nami szans... - raz jeszcze zaśmiał się Vallete, teraz bardziej dziecinnie.
- Raz... Dwa.. Trzy... - szepnął do swoich ludzi. Wszyscy kiwnęli głową, wyciągnęli swe ostrza. Michael stracił uśmiech z twarzy. Wyciągnął swe ostrze, wraz z całą "paczką" - Już! - rzucili się do ataku, powalając z początku samego "imperatora", potem jego świtę.. - Ostrzegaliśmy... - przyłożył mu miecz do gardła. W tym czasie, Szanti oraz reszta uciekli do dworu.
- Nie dam się łatwo - splunął na byłego Barona, chwytając swoich kompanów i znikając.. Tylko Morgan, biedny Morgan nie zdążył się chwycić.
- Brać tego chuja... - rozkaz padł z usta DeFaltara. Martinez oraz Ozzy chwycili go pod ramię, po czym zaciągnęli do dworu..
Tam już ktoś o wiele gorszy od samego barona się nim zajął. Sama Szanti chwyciła ostrze, przykładając do karku tego śmiecia.
-Dla takich kurw, jak ty.. nie ma tu miejsca... - uniosła się, podnosząc go swą mocą w powietrze. Chwyciła mocno miecz, po czym wepchała go w niego.. od krocza...


- Co tu się kurwa dzieje?! - krzyczała, dość mocno uderzając z przysłowionej "kurwy" Saira. Ten odleciał dwa metry w bok, uderzając o ścianę i krusząc ją.
- Jak to co? Przypomniałaś mu się... - wstał obolały, otrzepując swe długie włosy.. - Chce zabić twego kochanka, a Ciebie przywrócić do królestwa.. Nie po to Cię zabijałem, byś teraz powróciła... - spoważniał już całkowicie.
- Co kurwa? - zapytała, kładąc się na ziemi i zwijając ze śmiechu.
- Nie radzę Ci się śmiać, a raczej uciekać... - zagwizdał, do środka wpadł minotaur. - Zabierzesz ich do tej chaty w lesie, widzieliśmy... Już! - rozkazał.. Szanti została wzięta na bark, a Drake wsadzony do wielkiej torby. Arthena wziął na drugi bark. - To już najpewniej nasze ostatnie spotkanie... - zaśmiał się, odsyłając swego pupila. Krzyk, harmider oraz strach dało im znać, że Michael wraca z armią.
Wszyscy pozostali wyszli, wyciągając swe ostrza. Wschód słońca zbliżał się coraz bliżej, szykowało się święto krwawego poranka...


Armia, oraz bardzo mizerna grupka umarłych stanęły na przeciwoko.
- Na wojnie nie ma litości, do kurwy nędzy. Jest tylko ból, pogarda i poświęcenie. I tak już kurwa nie żyjemy, zróbmy coś dobrego! - zaśmiał się Sairo, wskazując na armię. - Nie zabijajcie Michaela, chce Yormunda, lub Skinnera... - spoważniał, patrząc na armię...
***
To była krwawa bitwa, część armii zginęło, Skinner oraz Rev zostali porwani, zmarł Ozzy, oraz Eructo. Sairo natomiast został ciężko ranny, dlatego też musieli uciekać.. Chwycili swego dowódcę, po czym uciekli, zostawiając dwór na pastwę resztyy od LaValletów.


W chacie, gdzieś głęboko w grocie, pewna para się pieprzyła.. Eee. Wróć! Chatka, małe dziecię śpi w łóżku, para kochanków pieści się... Arthen objął Szanti, w taki sposób, że teraz to on był na górze... Rozchylił bardziej jej nogi, coraz szybciej poruszając biodrami. Słodkie jęki obu istnień rozchodziło się po chatce, oraz części lasu...
- Halo... - krzyknął ktoś, czekając na reakcje.
- Eh.. Znów nam przeszkodzili, kochany... - uśmiechnęła się, gdy Arthen z niej wychodził.. Ee...
Ubrali się, skromnie oczywiście. Wszyli oboje na podwórze, gdzie ujrzeli Skinnera oraz Reva skutych w łańuchy, a także Saira ciężko rannego przy ognisku.
- Co mu jest?! - zapytała zdruzgotana.
- Został ranny.. Michael.. - splunął na ziemie, spoglądając na jeńców. - To jego prezent, dla Ciebie...
 Zapłakana klękła przed nim, dotykając dłońmi jego klaty. Wypowiedziała jakieś zaklęcie, po czym uleczyła, chociaż po części jego rany... Baron odzyskał przytomność, ale chwilę potem ją stracił. Było pewne, że przeżyje, lecz jego wyczerpanie było prawie śmiertelne... 
- Arthen, kochanie.. Przynieś tutaj Błękit Oceanu.. - poprosiła. Ten wykonał prośbę, kładąc klejnot na klacie Saira. Ten zabłysnął, po czym znikł - Będzie żył, ale musi odpoczywać..
Spojrzała na dwóch więźniów, pzyzywając swój kostur. Chwyciła go mocno, po czym roztrzaskała głowę Revowi. 
- Teraz grzecznie powiesz, czego chcecie w zaświatach... - zaśmiała się, szykując się do ciosu
- Za Cesarstwo, za Michaela! - krzyknął. Szanti nie wytrzymała, zabiła go w podobny sposób, po czym podniosła ciała i je wyrzuciła.
Została teraz mała garstka w tym jakże skromnym obozowisku, która szykowała już plan ataku..


Tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem... Minął już rok, odkąd Michael zdołał się dostać do krain poległych.. Od tamtego czasu, nie było dnia, by nie musieli uciekać.
Był piękny, zimowy poranek. Z domku na wzgórzu, ukrytym dość dobrze za gęstą roślinnością leśną, wyszedł Drake. Wciągnął powietrze, mrozglądając się. Jego dusza była skażona, tym, co przed roku ujrzał w krypcie.Miał zaledwie 11 lat, a charakter miał niczym dorosły. Uzbrojony w łuk, kołczan strzał i nóż, ruszył na polowanie. Manewrował pomiędzy drzewami, niczym prawdziwy, wyszkolony myśliwy.
- Jest... - stwierdził ponuro, chwytając łuk. Wyciągnął strzałę, wymierzył.. Jego ciało objął mrok, który dodał mu sił. Coś pojawiło się nad jego głową, jakby duch, demon.. Pomógł mu wymierzyć, po czym strzelił. Strzała trafiła prost w kark jelenia... Młody Markow rzucił się ku zdobyczy, po czym podniósł go.. PODNIÓSŁ! Jakby to nic nie ważyło!
Spokojnym krokiem wracał do domu, śpiewając po cichu prastarą pieśń..
***
Wrócił do domu, rzucając jelenia przed ognisko.. Sairo siedział wraz z Szanti i Arthenem, smażąc króliki.
- Ohoho... Dobrze, młody.. - zaśmiał się, jednakże to był sztuczny śmiech. Odkąd poznał on moc młodego Markowa, czuwał. 
A problemów dokładały także wojska Imperialne, które nie odpuszczały w poszukiwaniach...
I wtedy nastąpiła rzecz niespodziewana.. Poród! Niby wszyscy wiedzieli, że jest w ciąży, ale że teraz?! 
- Kurwa mać, nie ma to jak urodzić w zaświatach... - stwierdził ponuro Sairo, chwytając kuzynkę i niosąc na rękach do budynku..
***
Poród wynikł bez powikłań, Szanti urodziła piękną dziewczynkę. Gdy tak ją tuląc, spojrzała w okno, ponów uderzył grom...


Przy uderzeniu kolejnego pioruna, do tego świata przybyły dwie nowe osoby. Wilk, wraz ze swoimi wilkorami, a także Morgana, dawna uczennica Szanti. Oboje przybyli do tego świata, bynajmniej z własnej woli. Zostali zamordowani, z racji iż dawniej byli za cesarzową.
Tak szybko, jak się zjawili, tak szybko pojawili się pod domem swej dawnej pani.
- Kim jesteście?! - zapytał Sairo, wyciągając ostrze z pochwy, mierząc ku im.
- Prowadź do Szatni, już... - rozkazał Wilk
- Do miecza, Gaikai... - rozkazał w myślach swemu minotaurowi. Jego duch zmienił się w powłokę astralną, wchłaniając się do miecza.
- To ostrze zostało wykute w zaświatach, z mocy ludzi tu przebywających.. Jeśli chcecie się z nią spotkać, będziecie musieli nas pokonać... - spojrzał na nich srogo.
- Dość... - dano było usłyszeć damski głos. Z domu wyszła zmęczona, osłabiona, lecz nadal dumna Szanti. Niosła na rękach małe dziecię, swą córkę.
- Witaj.. Morgano... - powiedziała, kiwając głową. - Puść, znam ich.. - dodała do kuzyna, wchodząc do środka. - Co was sprowadza? - zapytała.
- Śmierć.. Cesarstwo się zmieniło.. Stało się imperium, które dość szybko upadło od napływu wrogów. Michael wraz z całą bandą został zajebany nocą w krzaczorach, przez przydrożną dziwkę... Nas zajebali, bo przez przypadek użyłam magii.. - zaśmiała się.
- Wrogów? - zapytała - Jakich?
- Wszystkich... - zaśmiała się raz jeszcze... Szykował się wieczór, dość piękny wieczór. Rozpalono ognisko, wystawiono rożen i zaczęto smażyć króliki. Ktoś nawet zaczął grać na lutni.. To był piękny widok, w końcu zapanował spokój...


Następnego ranka, wszyscy ujebani w trzy dupy leżeli na ziemi i kwiczeli z bólu...
- Panie, ktoś się zbliża.. - stwierdził minotaur, wychodząc z miecza. - Czuje to.. - stwierdził. Ociężały wojownik powstał, wyglądając niczym trup. Włosy potargane, ślina ściekała mu z mordy. Niczym byłby jak w krainie swej poprzedniej, jednakże tam nie czuł bólu..
Swymi rozlazłymi ślepiami rozglądnął się, schylając się do Szatni i biorąc miecz... Jakoś tak wyszło, że to ona go miała. Wyciągnął długie ostrze, które zalśniło w wschodzącym słońcu.
Wtedy też, wiedział co nastąpi.. Ostrze przybrało kolor czerwieni, szykował się bowiem krwawy poranek..
Gdzieś w oddali zobaczył Lorasa, Sabrine, Irinie i samego Michaela.. Za nimi kroczyło koło 200 wojowników.
- Panowie, pobudka.. - zaśmiał się baron - Mamy towarzystwo... 
Wszyscy jak oparzeni wstali, rozglądając się
- Szanti, wy osłaniacie nas od tylca, panowie.. Szable w dłoń, idziemy najebać skurwysynowi.. - użył niecenzuralnych słów. - Gaikai, forma ducha! - Minotaur w sekundzie pojawił się koło pana, już jako istota astralna - Do miecza.. - rozkazał.. Stwór tylko kiwnął głowa, po czym rozpłynął się. Ostrze teraz przybrało kolor fioletowy, a sam Baron zniknął w chmurze dymu, pojaterazwiając się na gałęzi - na drzewie obok. 
- Zrobimy zasadzkę, szybko stracą liczebność... - wskazał odpowiednie miejsca, po czym zeskoczył i ruszył na bitkę..


- Spokojnie, chce rozmawiać... - poważnym głosem rzekł Michael. - Będę sam, obiecuje... - kiwnął głową, reszta się zatrzymała.
- Spróbujesz coś wykurwić, to własnoręcznie Cię zabije... - odparł groźnie minotaur, sapiąc.
Michael tylko się zaśmiał, nie zwrócił większej uwagi na groźby. Zszedł z konia, po czym luźnym krokiem ruszył ku reszcie. Dość szybko został okrążony przez ludzi Szanti.. Nie martwił się jednak.
- Czego tu chcesz? - zapytał Sairo, stając koło swej kuzynki.
- Rozejmu... - spoważniał, podchodząc bliżej. - Szanti, kochana.. Wróć do mnie, zostaw te psy... - poprosił, dotykając ją po ramieniu. Osiem mieczy przybliżyło się do jego krtani. 
- Chyba śnisz... - odchrząknęła, spoglądając na mizernego rycerzyka.
- Pożałujesz... - zaśmiał się, odpychając swą siłą całą grupę która go pilnowała. Chwycił Szanti za włosy. po czym teleportował się na bezpieczną odległość.
- Przynieście mi "zgubę", to może ją zostawię.. - krzyknął, po czym rozpłynął się w powietrzu...
***
Wszyscy którzy brali udział w rozmowach, teraz latali jak opętani. Poszukiwali jakiś wskazówek, co do legendarnego amuletu, którego dawniej posiadał pewien wojownik.. Ów wojownik przed roku porwał młodego Markowa do grobowca, gdzie wchłonął się w jego ciało. Był tylko jeden problem... Ów duch zamknął się w środku, nie pojawiając się więcej na tym świecie.
- Musimy iść w góry, tam rozpocząć poszukiwania.. - odezwał się pewnego razu Drake. Nikt nie brał tego na poważnie, w końcu to tylko małe dziecko.. Jednakże gdy tego dnia zabłysła gwiazda nad górami Siwodymnymi, uwierzyli. Zostawili Morgane z córką Szanti, po czym zebrali się i ruszyli.. Arthem, Sairo, Drake, oraz reszta ich kompani..


Góre Siwodymne...Góry położone najbardziej na północy. To tam znajdują się grobowce najpotężniejszych czarnoksiężników, jakich ziemia trzymała na sobie. To tam trafiały każde złe stworzenia.. Mówią, że to tak naprawdę zaświaty zaświatów.
Grupa śmiałków stała przed krętą ścieżką prowadzącą w środek góry.
- Musimy tam wejść! Już! - rozpaczliwym głosem krzyknął Arthen, prawie skacząc na ścieżkę
- Stój kurwa.. Nie widzisz, że tu jest za pusto? - zwrócił uwagę. Miał rację, ścieżka była pusta. Dziwne, jak na zaświaty.. Tutaj powinny być różnej maści stwory, chroniące nekromantów, wiedźm i innych plugastw..
- To co zrobimy?! Muszę ją uratować! - płakał.
***
Szanti siedziała związana na krześle, ubrana jedynie w skąpy strój więzienny. Nad nią stał Michael, z długim, drewnianym kijem.
- Oddasz mi się po dobroci, czy mam wykorzystać siłę?! - zapytał, okładając ją kijem.. Mała już siniaki na nodze, dość mocne.
- Gł...pcze.. Nigdy Ci się nie oddam... - splunęła na niego, zamykając oczy.. Kolejny cios nadlatywał...


- Gaikai, sprawdź to... - wskazał mu ścieżkę. Minotaur przybrał formę fizyczną, po czym wyciągając wielki, dwuręczny - stworzony z kamienia - topór, swymi kroczkami zaszedł na ścieżkę.. Piorun pierdolnął, na ścieżce pojawiło się trzech nekromantów, wraz z demonami.
- Tylko godni będą mogli przestąpić wrota naszego domu... - rzekli równocześnie.
- Godni? Co oni pierdolą?! - zakrzyknął Art, wyciągając ostrze i rzucając się do ataku. Nekromanci rozbroili go w ciągu sekundy... Padł na ziemie, dusząc się..
Nie umarł jednakże, nekromanci go puścili...
- Tylko godni będą mogli przejść przez wrota naszego domu. - powtórzyli.
- Wszyscy razem! - rozkazał baron. Masa ciosów poleciała na nekromantów, żaden nie trafił. Wręcz przeciwnie.. Ciosy spadły na drużynę, która teraz zwijała się z bólu.
- Tylko godni... - raz jeszcze powtórzyli.
- Słyszeliśmy to już! - odparli równo wszyscy.. - Co zrobić, musimy uratować Szanti... 
Nekromanci spojrzeli po sobie, po czym równo powiedzieli
- Jesteście godni... - po czym po prostu zniknęli.
***
Michael wraz z Lorasem siedzieli przy kominku, popijając wódkę oraz patrząc na nagą już kompletnie Szanti. Ta, mając związane ręce, przyczepione do sufitu, z opuszczoną głową.
Myśleli, że śpi, nie była to jednakże prawda..
- Myślicie, że wygraliście.. Myślicie, że jestem już wasza.. Mylicie się... - splunęła krwią na ziemie, niby od tak... Cel był jednakże inny..


Ociężali, ranni i zmęczeni walką, wstali i ruszyli krętą ścieżką. Jeden za drugim, po kolei szli dobre trzy godziny. Nie spotkali żadnej bestii, nie spotkali żadnego nekromanty. Nic. Pustka, niczym w bezkresnej ciemności...
W końcu jednakże, zobaczyli pierwsze ślady.. Gdzieś w oddali unosił się dym...
Pół godziny zajęło im dojście, a to co zobaczyli, całkowicie ich zdezorientowało... Stała tam wioska, pełna życia. Tak daleko w górach, stała wioska.. Krowy, owce, kozice. Wszystko tu było.. A mieszkańcy.. Nekromanci! Coś, czego nikt by się nie spodziewali!
Na powitanie wyszedł im staruszek..
- Pierwsi od wielu lat, którzy zawitali w nasze progi.. Czego tu szukacie, nieznajomi? - zapytał, spoglądając na grupkę.
- "Zguby"... - odpowiedzieli, choć była to odpowiedź niepewna..
- Skąd wy...?! - nie dokończył, ponieważ wtrącił się młodszy z nich.
- Dziadku, weźmy ich do Ragnara, musi z nimi porozmawiać.. - powiedział, po czym machnął ręką i ruszył ku wiosce..
***
Dziewczyna wyszeptała po cichu jakieś zaklęcie, kałuża krwi zalśniła czerwienią, po czym pojawił się w niej obraz. Ujrzała swoich przyjaciół, jak uciekają w góry. Ujrzała swego syna, oraz kochanka na czele tej grupy..
Załamało ją to, była zdruzgotana tym, że ją opuścili... Spuściła głowę, po czym zamknęła oczy z nadzieją odpoczynku.


Obcy zostali zaprowadzeni do największej chatki w wiosce. Znajdowała się ona na szczycie góry.
Gdy nasi kochani bohaterowie dotarli na sam szczyt, zostali wpuszczeni do budynku.
Długie, ciemnie pomieszczenie.. budynek był dość długi, obsadzony świecami. Nie był to mądry pomysł, budynek był drewniany. Nie mieli jednakże jeszcze wypadku.
Na końcu stał drewniany tron, na którym siedział zmęczony starzec, podpierający się na lasce. A może berle? Ciężko było rozpoznać, prawdę mówiąc.
Wódz, choć był już stary, nadal w miaro wyglądał. Białe włosy spuszczone luźno na ramiona, powiewały od czasu do czasu, wraz z przeciągiem.
- Ragnarze, goście z TAMTYCH krain.. - dał jasno do zrozumienia, kim są przybysze - Szukają zguby...
Starzec otworzył momentalnie oczy, wstając energicznie. Berło zabłysło się na pomarańczowo.
- Co?! Skąd o niej wiedzą?! - zapytał, mierząc. Był gotów do ataku, w każdej możliwej chwili..
- Proszę odłożyć broń, wodzu.. Poszukujemy "zguby", nie dla własnej korzyści.. Nasza przyjaciółka, Szanti.. Została porwana. Okup za nią, to właśnie ów zguba.. - spuścił głowę jeden z towarzyszy..
- Proszę nam ją dać, muszę ją uratować.. - wyrwał się Arthen.
- Nie oddam jej, choćbyście prosili mnie do końca swego marnego żywota... - odpowiedział, po czym usiadł spokojnie na tronie.
- Może by się na tym zastanowić? - zaproponował jeden z członków wioski, pojawiając się koło wodza. - Proponuje poddać ich próbie Wojny... - wskazał na grupkę.
- Myślisz...? Mhm.. - mruknął - A więc dobrze.. Zajmij się nimi.. - zaśmiał się.
Wojownicy zdezorientowani, tylko przytaknęli. Zostali odprowadzeni na zewnątrz, do wioski, gdzie czekał na nich jeden z nekromantów..
***
- Próba Wojny.. Zazwyczaj wykonują ją nasi przodkowie, którzy zbudzają się ze snu.. Ale dla was zrobimy wyjątek, to będzie wasz test zaufania... - zaśmiał się - Jestem Rigori, będę waszym przewodnikiem..
- Dobra, dobra.. Gadaj co mamy robić...  - palnął Drake, okazując w ten sposób brak szacunku. Rigori puścił jednakże to mimo uszu.
- Pierwszą waszą próbą będzie dojście do kryształowej jaskini..
- Gdzie ona jest?
- Nie wiem, sami musicie się dowiedzieć.. - zaśmiał się, znikając w czarnej chmurze. Wojownicy zostali sami, cała wioska w dosłowności wyparowała.. Wszyscy mieszkańcy pochowali się bowiem do domów, oni sami zostali..
- Co teraz?! Nigdy tego nie znajdziemy! - zrozpaczony, zdruzgotany i ogólnie padnięty, padł na glebę Arthen. Odkąd stracił ukochaną, jego psychika siadła na amen.
- Spokój! - rozkazał baron, wyciągając ostrze - Musimy zdać się na intuicje... Kryształowa jaskinia... Tak.. czuje, czuje coś potężnego. - wpadł w trans. Nie znał się na czarnej magii, jedyne co potrafił do dematerializować się w dym. - Północ.. Tam szukać wskazówek... - rozkazał. Wojownicy szybko się zebrali, biegnąc w wskazanym kierunku. Żaden z nich nie był pewien, czy dobrą drogę wybrali, ale musieli zaryzykować..
***
Ich podróż trwała wiele godzin, nadal to nie był koniec.. Była noc, a oni nadal nie znaleźli swego celu...
Musieli w końcu gdzieś się skryć, nadciągała bowiem śnieżyca.
Wskoczyli do pierwszej lepszej nory, gdzie rozpalili ognisko... Któryś z nich wyciągnął lutnię, zaczynając śpiewać starą pięść o mrozie minionym...
***
W tym czasie, najebany już Michael wstał, chwiejnym krokiem podszedł do Szanti i podniósł jej twarz.
- Już niedługo, będziesz moja... 


Burza trwała w najlepsze, drużyna dalej siedziała w jaskini, śpiewając pieśni... Grzmoty, błyskawice i inne ścierwa jakie istnieją podczas burzy, uwzięły się na dobre i nie chciały przestać.
Siedzieli spokojnie, jedząc jakieś zapasy... Wtem rozległ się krzyk, a może wrzask? Ciężko było określić, śnieżyca zagłuszała.. I nie usłyszeliby tego, gdyby nie fakt, że rozdarł się na całe góry.
Wszyscy odskoczyli wystraszeni, spoglądając na wejście. Coś mignęło, coś szmurnęło... W wejściu stanął ogromny stwór, jakby golem, ale to nie był golem..
Wielki stwór, dwa razy większy od minotaura, wszedł, a raczej wpełzł do jaskini. W ręce dzierżył ogromy topór. Ryknął swym przeraźliwym głosem, srogo patrząc na przebywających tam ludzi. Jednym ruchem topór poszedł w ruch, wbijając się w ścianę zaraz nad głową Drake'a, Uratował go tylko refleks jego "opiekuna".
- Miecze.. - rozkazał baron, wszyscy wyciągnęli swe bronie, chcąc zaatakować przeciwnika. Zostali odepchani do ściany jednym podmuchem, wszyscy stracili przytomność.. Tylko Sairo był jeszcze świadkiem, jak stwór schyla się koło nich, zabiera całą broń po czym znika.. Potem zamazał mu się obraz...
***
Szanti została w końcu uwolniona, jednakże nie był to koniec jej cierpienia.. Michael, nie wiedząc nawet do końca co robi, podał Szanti dziwne ziele.. Kazał jej to połknąć, mówiąc, że to jej pomoże.. Popełniając ten głupi błąd, nie wiedziała nawet, co ją czeka...
***
Bohaterzy tej jakże iście epickiej przygody, obudzili się w nieznanym później czasie. Burzy już nie było, wszystko ostygło... Ale broni, jak nie było, tak nie było.
- Co myśmy brali? - zapytał Arthen - Gdzie nasza broń?
- Obawiam się, że nic.. - stwierdził Minotaur, stając koło pana - Jakaś siła nas tu nie chce, wracajmy... - poprosił.
- Nie możemy, potrzebuje nas.. - stwierdził Arthen.
- Mam to w dupie, nie znałem jej osobiście.. - stwierdził któryś z chłopaków. Wstał, otrzepał się. Nadeszły także kolejne głosy co do postaci Cesarzowej. Większość zrezygnowała z dalszej podróży, po prostu wracając.. Nawet sam Drake z nimi wrócił, jednakże coś mówiło mu, że to się dobrze nie skończy...
Zostało ich mało, Sairo, Arthen, oraz minotaur. Tylko trójka, która została dla swej pani.
To właśnie oni ruszyli w przeciwnym kierunku, w głąb gór... Trzech, pardon.. dwóch mężczyzn i stwór, którzy szli najpewniej ku pewnej śmierci. Śpiewali raźno, jakby się po prostu.. No cóż, nie okłamujmy się - najebali.
- Zimno jak cholera... - stwierdził min. który, choć miał futro, trząsł się z mrozu.
- Będzie jeszcze zimniej... - zaśmiał się czyjś głos, śnieżyca powróciła. Nie dostrzegli niczego innego, niżeli bramy przed sobą, prowadzącą w głąb góry, w dosłowności.. Brama prowadziła do kopalni. Przed nią, stało pięciu takich, jak wczoraj w jaskini.
- Wy tędy nie przejdziecie, choćbyśmy mieli was zabić.. - stwierdził, z kamienną twarzą, bo jakżeby inaczej - jeden z ów potworów.
- No cóż, czyli musimy wrócić.. - stwierdził ponuro minotaur, znikając. Sairo też zbierał się do odejścia, tylko Arthen został.
- Nie.. Ja nie odejdę... - zapłakał.. Krople ledwo zdążyły spłynąć na policzki, już zamarzły. - Nie odejdę, bo walczę dla miłości! Walczę dla kogoś, kto ceni mnie takim jakim jestem! Walczę dla Szanti, dla mej ukochanej. Kocham ją, słyszę jej serce. Wiem że nie umarła, nie poddam się! - ryknął, odbijając się od ziemi i rzucając na stwory...
***
- Kim jestem... - zapytała Szanti, popijając kolejną porcję ziela. - Gdzie jestem?
- Nie bój się, kochana.. - pogłaskał ją po policzku - Jestem Michael, twój mąż.. Jesteśmy w naszym dworze.. - pogłaskał ją po włosach.
***
- Co jest?! - zapytał siebie Baron, odwracając się. Arthen dostawał porządne lanie, jednakże nie poddawał się. - Zostaw ich.. - prosił.. Do niego jednakże do niedocierało, nadal nacierał. - Eh.. Gaikai.. I tak nie żyjemy, co nam szkodzi? - zapytał pupila
- Nic, panie... - zgodził się minotaur, wchodząc do swego pana. Sairo także odbił się od ziemi, rzucając się w wir walki... Dlatego tez, tej walki nie było. Stwory mruknęły, chwytając ludzi i wrzucając ich do kopalni. Same, zapieczętowały raz jeszcze wrota, po czym zniknęły...
- Au, kurwa, moje plecy.. - stwierdził ponuro Art, otrzepując się. Trafili do jasno oświetlonego pomieszczenia, gdzie na środku stała bariera.. Przed nią, spoczywał nekromanta którego poznali jakiś czas wcześniej.
- A więc udało wam się tutaj dotrzeć.. - zaśmiał się mag.
- Dawaj kolejną próbę, jesteśmy zmęczeni... - odparli z przekąsem rycerze
- Próbę? Chcecie kolejne? Te wam nie wystarczyły? - zapytał.
- Te? - zdziwieni wpatrywali się w niego, jak w nową dupę na dzielni.
- Strażnicy, oraz stwór z jaskini... - zaśmiał się, podrzucając im jakąś kulę. Potem huk, jaskinia zaczęła się zawalać, stracili przytomność. Obudzili się w jednym z domów, gdzieś w wiosce nekrusów.. Sairo miał w ręce kulę, w okół niego czatowali jego przyjaciele..
- Co teraz? - zapytał.
- Teraz, trzeba to otworzyć.. - stwierdził baron, siadając...


Kula była wykonana ze złota, pusta w środku. No, nie do końca. W środku najpewniej znajdywała się "Zguba", po którą wybrali się bohaterowie. Nie mogli sobie jednakże poradzić z otwarciem jej, dlatego też, zrezygnowani udali się do swych krain.. Gdy wszyscy zgromadzeni na tą wyprawe zebrali się, zeszli po stokach gór Siwodymnych, docierając pod dobrze znaną już bramę. Stamtąd przeszli do swoich krain, kierując się do swego domu.. Tam, czekała na nich Morgana, wraz z córką Szanti..
- Jak to otworzyć?! - zapytał.. Jedyne, co było wskazówką, to napis "Życie poza życiem.." - Co to znaczy?! - zapytał, zdruzgotany wyprawą jak i odnalezieniem ów artefaktu - Arthen.
- Nie wiem, chociaż mam nadzieje, że będę wiedział... - odparł bez humoru Sairo, wchodząc do budynku.. "Zabawkę" postawił na stole, samemu kładąc się spać. Wszyscy musieli odpocząć..
***
Szanti siedziała na przeciwko Michaela, oraz Iriny przy wielkim dębowym stole. Jedli posiłek, dość obfity jak na zaświaty. 
- Kochanie, czemu nie jesz? - zapytał, niby się przejmując.
- Nie jestem głodna, mam jakieś dziwne przeczucia.. - odparła smutna, prawie zapłakana Szanti.
- Zjedz, to Ci pomoże.. - podsunął jej miskę z czymś zielonym. Najpewniej kolejne zioła...


Wszyscy spali po ostatniej podróży, nie mogąc się obudzić... Nie dlatego, że mogli być zaklęci. Mieli tak twardy sen, że sam Zeus - mityczny Bóg Grecki - nie obudziłby ich swymi piorunami.
Wszyscy mieli koszmary, wspomnienia z wyprawy.. Zwłaszcza Arthen, którego umysł zmącony był tęsknotą za ukochaną..
Gdy jednakże w końcu się obudzili, musieli czekać. Nadal nie odkryli sposobu otwarcia kuli, przez co artefakt został jak został.
Nie zapowiadało się, by mieli w jakiś sposób odbicie Szanti, przez co niektórzy stracili całkowitą nadzieje..
Tego wieczoru siedli przy ognisku, przyglądając się "ochronie". Gdy nadal nie znaleźli rozwiązani, odłożyli to z powrotem, po czym skupili się na planie działania.
Musieli to tak zrobić, by dorwać Michaela z zaskoczenia. W otwartej walce, mieli marne szanse na podbicie posiadłości..
Wtedy nastąpił wybuch.. Nie, nie wybuch bomby. Córeczka Szanti, która nadal imienia nie miała, dotknęła kuli, wszystkich ogarnęło żółte światło, ukazując nadchodzącą bitwę. Medalion wyleciał z kuli, rozdzielając się na dwie części. Jedna wleciała do Sairo, druga do Arthena.. Przyjaciele zaśmiali się, czując przypływ nowych nocy. Wstali żwawo, spoglądając w las..  Byli gotowi do walki, jak nigdy w życiu.
***
Szanti oraz Michael stali na balkonie, wpatrując się z zachodzące słońce. Był piękny wieczór, oboje oparci o werandę spoglądali na żołnierzy patrolujący posiadłość
- Kochanie, czemu nie widać tu żadnych obywateli? - zapytała
- Są na drugim końcu wyspy, jesteśmy z dala od miejskiego zgiełku.... - uśmiechnął się, głaszcząc po ramieniu - Już niedługo, obiecuje... - spoważniał... Wtedy rozległy się dzwony, alarmowe rzecz jasna...


Pod dwór zaszła cała banda, uzbrojona w wszystko co mieli..
"Małżonkowie" siedzieli na balkonie. Gdy banda zaszła pod dwór, wstała, oglądając ich.
- Kim oni są? 
- Mo.. Nasi przeciwnicy.. - załudził jej oczy. Chwycił ją pod ramię, po czym razem zeszli na dół, na powitanie "gości".
- Macie? - zapytał.
- Być może i mamy.. Oddaj ją.. - warknął Arthen.
- Oddaj?! - rozległ się damski krzyk - Nie jestem twoją własnością, zbóju! - strzeliła go z "plaskacza" w pysk.
Wszyscy stali jak wryci, tylko Michael się śmiał..
- Jestem imperatorem, nic mi nie zrobicie! - zaśmiał się jeszcze głośniej.
- Jak nie masz gwiazdy śmierci, to z Ciebie chuj, nie imperator... - odparł z przekąsem Wilk
- Lepiej spermą gin tu słodzić, niż Michaelem się urodzić.. - dodał do Wilka Sairo
- I tak nie zamoczysz ogóreczka, to prywatna dupeczka... - wystrzelił Arthen. Wszyscy zdziwieni popatrzyli się na niego, jakby obrzydzeni. To chyba nie miało tak brzmieć..
- Zapłacisz za to.. - odparł, już poważniejszym tonem, nie kto inny a Drake. Jego "patron" wyskoczył nad nim, ukazując swe piękne oblicze..
- Nie tak prędko.. - kto inny wtrącił się do rozmowy. Przed dwór wyszedł Loras, Irina oraz Sabrina.. - Jeśli chcecie walczyć, pierw nas zabijcie.. - zaśmiał się.
- Zgoda.. - zgodził się - Ale nie tutaj.. Czekamy na polanie.. - wskazali miejsce, po czym odeszli.
Wszyscy tam ruszyli, ustawiając się do bitwy... Zapowiadał się kurewsko miły poranek, zwłaszcza że za parę godzin miało świtać..
***
Do walki stanął Sairo, oraz Michael, wraz z Arthenem i Lorasem.. Obaj mieli stoczyć pojedynki, na śmierć i życie. Niby miała to być prosta, miła walka.. Ale nikt nie spodziewał się jej przebiegu.. Gdy Sairo parował kolejny z ciosów Michaela, Arthena przebito na wylot mieczem. Jego martwe ciało poszło się.. ekhem.. jebać. I tak nie żył, ale śmierć po śmierci? Troszkę nie fajne... 
- Zajebie Cię skurwielu, raz a dobrze.. - stwierdził baron, uruchamiając minotaura a także zgubę.. Wielki duch opancerzonego minotaura, z wielkimi toporami - coś ala stwór z jaskini - pojawił się nad głową człowieka. Jednym szarpnięciem odleciał na ponad dwa metry, zaraz koło trupa Arthena
- Irina, Sabrina - na niego! - rozkazał.. Rozkaz jednakże nie został wypełniony, obie już nie żyły. Spojrzał nad nie, stała tam Szanti, ubrana w długą czarną suknię, z kosturem w ręku.. Kryształ, który z matowego, stał się teraz pełny życia, zmienił kolor... Z zwykłego, zapłonął czarnym ogniem.
- Nikt, ale to NIKT nie zabija moich ukochanych! - szarpnęła kosturem, rozrywając jedną rękę Michaela. Potem kolejna ręką, noga, druga noga.. W końcu wyrwała mu jego "sprzęt", mierzący nie więcej niż 2 mm. Dała mu go do mordy, kazała zjeść. Gdy to wykonał - acz nie chętnie - chwyciła go za włosy, po czym urwała łeb... W ten sposób, zginął LaVallete..
***
Wojska nie pozostały dłużne, za zabicie jego dowódcy... Skoro zginął, nie miał kto płacić. Skoro nie miał kto płacić, wkurzyli się. A skoro się wkurzyli, zaatakowali... Cała banda została zmieciona w ciągu godziny, lecz i druga strona ucierpiała.. Ci, którzy zostali od LaValletów, zginęli od Szanti, oraz Morgany. Reszta nie żyła, przebita mieczami, ustrzelona z kusz, czy innego rodzaju narzędzia...
***
Minął miesiąc od feralnego zdarzenia, które zakończyło wspaniałą miłość, na tym.. i tamtym świecie.. Szanti od tamtego czasu nie przestawała płakać, nie tylko po Arthenie.. Zginął Sairo, Drake.. Wszyscy leżeli na cmentarzu, którego właśnie odwiedziła.. Spokojnym krokiem przemierzała groby, docierając do tego najważniejszego.. Stanęła nad nim, nucąc piosenkę.
- Obyście spoczywali w pokoju, bracia.. Będziemy o was pamiętać.. - zamknęła oczy, kolejne łzy spłynęły jej po policzku.
***
Otworzyła oczy, stała na balkonie. Przed jej oczami rozciągał się obraz, którego nie spodziewała się ujrzeć.. To było cesarstwo! Przed jej oczami rozciągało się miasto, a za nim widoki które nie spodziewała się ujrzeć.
- Kochanie.. - zadrżała. Nie chciała usłyszeć głosu, bała się. Czyżby Michael? Spokojnie, acz z niepokojem, odwróciła się. Przed nią stał Arthen, okryty jedynie kołdrą. - Chodź do środka, jest noc.. Musisz wypocząć, jutro przyjęcie... - uśmiechnął się lekko.
- Arthen?! A gdzie Michael?! - zszokowany krzyknęła wręcz.
- Kto? Kto to jest? - zapytał, zdziwiony najwyraźniej..
Spojrzała w niebo, pytając bóstw, co to znaczy?! Lecz jedyne, co usłyszała, to głos swego kuzyna, oraz reszty jej przyjaciół.
- Wykorzystaliśmy całą moc swych duchów, byś ty, Arthen, Drake i twoja córka wrócili... Nie zmarnuj szansy, kochana.. - głos ucichł na chwile - Michael nie istnieje... Ciesz się nimi.. - po czym znikł na wieki.
Młoda cesarzowa upadła na kolana, płacząc ze szczęścia. Arthen wziął jakiś koc, okrył swą kobietę, prowadząc do łóżka.

Tak oto zakończyła się powieść życia poza życiem. Opowieść walki o kobietę, walki o złoto i chwałę w zaświatach.. Opowieść o braterstwie, miłości oraz zdradach... Tak się skończyła historia Szanti. Ale czy aby na pewno skończyła...?